Poprzedni temat «» Następny temat
H.M. SZKOPU?
Autor Wiadomość
Nyhariel 
  Wysłany: Sro Sty 27, 2010 08:32   H.M. SZKOPU?  



Dołączył: 25 Wrz 2006
Skąd: Gliwice
1.06.1999, Kennedy Space Center, Floryda, USA
Stalowe, masywne wrota rozsunęły się niemal bezszelestnie ukazując rzęsiście oświetlony hangar. Do środka wszedł wysoki, łysawy człowiek w ciemnoszarym garniturze. Jego wyniosła postawa sugerowała, że jest to były wojskowy i choć twarz zdradzała jego stosunkowo młody wiek, przyprószona siwizną resztka włosów dodawała mu należnej powagi. Z kręgu światła wyszedł mu na spotkanie szpakowaty mężczyzna z wypomadowanym wąsem, odziany w granatowy fartuch sięgający ud.
- Jak mniemam pan Pulaski? – wyciągnięta dłoń powędrowała w kierunku człowieka w nienagannie skrojonym garniturze.
- George Pulaski, konsultant z ramienia Waszyngtonu. – mężczyzna niemal zasalutował.
- Oczekiwaliśmy pana. Mike Benson, zastępca kierownika projektu. Witamy w KSC. Przejdźmy do hangaru numer dwa. Jak pan zauważy, nie mamy tu wiele tajemnic do ukrycia przed prezydentem. To nie Pentagon.
Mężczyźni przeszli w poprzek hali omijając dwa kadłuby statków powietrznych.
- Pan przodem – człowiek w fartuchu wskazał stalowe drzwi z małym, okrągłym okienkiem.
Po chwili ich oczom ukazał się wahadłowiec kosmiczny otoczony dziesiątkami krzątających się wokół ludzi. Tuzin ekip roboczych na drabinach, platformach
i rusztowaniach dokręcała, spawała i szlifowała setki części składających się na prom.
- Panie Pulaski – Benson wskazał z dumą na statek powietrzny – Oto „Enterprise”.

* * *

2.06.1999, Kennedy Space Center, Floryda, USA
W centrum kontroli lotów panował wzmożony ruch. Setki sprawozdań i wykresów krążyło pomiędzy poszczególnymi stanowiskami. Gdy prezydencki konsultant wszedł do sali, Benson siedział wpatrzony w monitor komputera zapełniony rzędami cyferek. Na głównym ekranie widać było rakietę nośną z przypasanym doń wahadłowcem. Poniżej zegar podawał czas, który pozostał do startu.
- A, pan Pulaski. – na chwilę oderwał wzrok od liczb. – Zapraszam! Maya, przynieś panu kawy. Dwie kostki cukru?
- Dziękuję, nie słodzę. – gość posłał zdawkowy uśmiech czarnoskórej dziewczynie, która po chwili znikła w drzwiach zaplecza.
Zarośnięty jak małpa asystent spojrzał z byka na przybysza.
- Ma pan jakieś pojęcie o lataniu? – zagaił.
Gość uśmiechnął się krzywo.
- Jakieś mam – burknął. – Latałem w zatoce i nad Jugosławią.
- Faktycznie, jakieś.
- Ale wybrałem emeryturę za biurkiem, gdy zobaczyłem z bliska Belgrad. Po tym wydarzeniu wolałem już nie siadać za sterami uzbrojonej maszyny.
Małpiszon wstał robiąc miejsce dla przybysza i kiwnął głową w uznaniu.
- Szacun, mistrzu. Wojna to błąd. – odwrócił się na pięcie i ruszył do sąsiedniego stanowiska.
- Wieczny hipis! I jak się panu podoba nasz ptaszek kiwi? – rząd śnieżnobiałych zębów zalśnił nad wypomadowanym wąsem.
- Ciekawy. To pierwszy wahadłowiec, który oglądam z bliska. Czemu wszyscy o nim mówią „ptaszek kiwi”?
W drzwiach zaplecza pojawiła się Maya dzierżąc dwa kubki z kawą.
- Maya, jesteś aniołem!
- Wybacz Mike – dziewczyna zrobiła zręczny unik. – Druga kawa jest moja.
Człowiek przy komputerze zrobił błogą minę.
- Co za dziewczyna! – wskazał na serdeczny palec. – Gdyby nie ta obrączka…!
- … to umówiłbyś się z moją matką, a po miesiącu musiałabym ci mówić „kochany tatusiu”. – odpaliła.
George z trudem powstrzymał śmiech, co i tak nie zostało zauważone, gdyż kilkanaście osób z najbliższego otoczenia zastępcy kierownika projektu rechotało zachwyconych trafną ripostą.
- Więc co z tym ptaszkiem? – zapytał zaciekawiony.
Benson ściągnął okulary i starannie złożył umieszczając je ostrożnie w kieszeni fartucha.
- Pieszczotliwie tak nazywamy STS-31, znany panu lepiej jako „Enterprise”. – jego twarz przybrała tajemniczy wyraz. – Nigdy nie poleciał.
Człowiek prezydenta chwilę podumał, jakby usiłował sobie przypomnieć fakty.
- Chwileczkę. – podrapał się w łysinę. – Pierwsza była „Columbia”, potem „Challenger”…
- I tu się pan myli. – wtrąciła Maya. – pierwszy był statek bez nazwy, drewniana makieta, znana jako STS-11. Skonstruowany do badań w tunelu aerodynamicznym. Ten model latał na sznurkach.
- Równocześnie – kontynuował wice kierownik projektu – powstał STS-21, model bez silników. Miał nigdy nie polecieć. Gdy zbudowaliśmy kolejny model, ten tym razem posiadał silniki, lecz podobnie jak i poprzednicy, nie był przystosowany do lotu. Służył jako balast do obciążania testowej rakiety nośnej. Dopiero STS-41 nadawał się do lotu i ten zna pan jako wahadłowiec „Columbia”.
- A tak dla pańskiej ciekawości – ponownie wtrąciła dziewczyna – STS-21 w końcu
i tak poleciał. Dołożyliśmy do niego trochę części zapasowych i tak oto powstał „Challenger”. Wiem, co chce pan powiedzieć.
- Katastrofa „Challengera” nie miała z tym faktem absolutnie żadnego związku,
a McNair i Onizuka byli starymi wyjadaczami z bardzo bogatą praktyką w programie STS. – kontynuował Benson. – A potem były już same nowe konstrukcje: „Discovery”, „Endeavour” i „Atlantis”. Na kolejne pięć brakło pieniędzy.
Pulaski podrapał się brodę i sięgnął po kubek z kawą.
- Dlaczego jednak przystosowano do lotu ptaszka kiwi?
Maya i jej szef wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- Co było w raporcie, który pan dostał?
Konsultant sięgnął do niewielkiej teczki i wyciągnął kilka zszytych kartek papieru.
- Żadna tajemnica. – mruknął wręczając dziewczynie dokument. – Ot, w okolicy księżyca pojawił się niewielki obiekt pochłaniający światło i fale radiowe. Nie przemieszcza się, średnica około stu osiemdziesięciu stóp. Być może jest to tak zwana „czarna dziura”, skupisko antymaterii.
- I tu jest problem. – wypomadowany wąs zastępcy kierownika ułożył się
w odwróconą literę V. – Naukowcy tak za bardzo nie wiedzą, co to jest za obiekt. Owszem, nadarza się niepowtarzalna okazja do zbadania tego typu ciała niebieskiego, co tłumaczy tak duże nagromadzenie sprzętu badawczego w ładowni, ale na wszelki wypadek zespół do poszukiwania cywilizacji pozaziemskich wymógł na nas umieszczenie w ładowni statku encyklopedii, historii świata, map gwiezdnych z koordynatami Ziemi…
- Rozumiem, że ktoś zakłada atak kosmitów na naszego nielota? – gość uśmiechnął się z niedowierzaniem.
- Niekoniecznie. Ale tu jest odpowiedź na pańskie pytanie. Musieliśmy w tempie ekspresowym przystosować do lotu „Enterprise”, gdyż może się zdarzyć, że stracimy statek.
- To znaczy?
- Warianty są dwa i wynikają raczej z niedostatecznej wiedzy. Pierwszy, pesymistyczny, to obiekt ściągnie do siebie grawitacyjnie statek i dojdzie, w wyniku zderzenia materii z antymaterią, do anihilacji. Drugi, umiarkowany, zakłada, że obiekt jest wlotem tunelu czasoprzestrzennego. Wtedy też stracimy „Enterpise”, który być może znajdzie się nagle w innym czasie i w innym miejscu. Na przykład na drugim końcu galaktyki, albo w okolicy Magna Canis.
George dopił kawę.
- A wariant optymistyczny?
- NASA nie straci nic, statek zdalnie ściągamy na Ziemię, a w ładowni mamy kilogramy bezcennych danych i próbek. I ten wariant mi się najbardziej podoba.
A teraz pan.
- Ja?
- Co ze specjalnym ładunkiem?
Wojskowy zamyślił się na chwilę.
- Pięćset chomików w klatkach oraz spory zapas jedzonka dla tych przemiłych stworzeń. – odparł. – Moi mocodawcy chcieliby poznać ewentualny wpływ obiektu na organizmy żywe. W tym przypadku chomiki lub myszy nadają się idealnie. To zresztą jest też odpowiedź na pytanie, dlaczego lot jest bezzałogowy.
Do stanowiska powrócił zarośnięty asystent.
- Szefie, minuta do startu.
Benson przygładził wąsa.
- Mały włos, a przegadalibyśmy start!
Wszyscy skupili wzrok na głównym ekranie, ukazującym wahadłowiec spowity kłębami dymu. Po chwili Maya pochyliła się nad mikrofonem.
- Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero, zapłon!
- Poszło! – krzyknął Mike. Po chwili poprosił dziewczynę. – Zechcesz pełnić dalej honory gospodyni domu?
Tymczasem ciężkie, stalowe cielsko rakiety majestatycznie opuściło wieżę startową unosząc się powoli ku górze. Goniona przez strugę ognia ogromna maszyna zaczęła nabierać prędkości.
- Siła ciągu trzydzieści milionów Newtonów. – podała murzynka.
Ekran pokazywał oddalającą się w chmurze dymu rakietę.
- Dwie minuty, pięć sekund. Osiągamy SRB SEP. Na mój sygnał odpalenie silników pomocniczych. Trzy, dwa, jeden, już!
- Jest na wysokości stu pięćdziesięciu siedem tysięcy stóp. Silniki spadną na spadochronach około sto czterdzieści mil stąd – wyjaśnił szeptem zastępca kierownika projektu.
Tymczasem punkt na ekranie wciąż malał. George Pulaski z zaciekawieniem obserwował nie tyle ekran główny, bo przecież widywał już dziesiątki startów
w telewizji, co reakcje poszczególnych ludzi z personelu zespołu kontroli lotu.
- Uwaga, punkt MECO, czas osiem minut trzydzieści cztery sekundy. Osiągamy ET SEP, osiem minut, pięćdziesiąt sekund. Odpalenie głównego silnika na mój sygnał. Trzy, dwa, jeden, już! – aksamitny głos dziewczyny brzmiał wyjątkowo władczo.
- Wpadnie do Oceanu Indyjskiego. – padł krótki komentarz. – Wyłowimy go.
Nastała minuta ciszy.
- Uwaga, dziesięć minut, trzydzieści dwie sekundy, OMS-1 osiągnięty.
Kolejnych dwadzieścia minut upłynęło w ciszy i umiarkowanym skupieniu.
- Uwaga, trzydzieści siedem minut, trzydzieści dziewięć sekund, OMS-2 osiągnięty. Ptaszek opuścił bezpiecznie gniazdo.
Burza oklasków. Chcąc, nie chcąc, prezydencki konsultant dołączył do owacji ściskając wiele dłoni nieznanych mu wcale osób, podanych w spontanicznym odruchu radości.
Benson uśmiechnął się do swojego gościa.
- Za chwilę „Enterprise” wyjdzie poza orbitę operacyjną wahadłowców. Potem poprowadzi go zespół Tricetel`a, naszego dyżurnego hipisa. Cokolwiek o nim nie powiedzieć, to świetny specjalista. Zapraszam pana do kantyny. Potem czeka nas kilka dni nudnego spokoju. Da się pan namówić na drinka?
George Pulaski wstał z absolutnie szczerym uśmiechem.
- Już myślałem, że pan nigdy nie zaproponuje.

* * *

5.06.1999, Kennedy Space Center, Floryda, USA
Sen był dziwny, co najmniej bezsensowny i abstrakcyjny. Było w nim około setki małych, puchatych, białych chomiczków, które fruwały swobodnie w przestrzeni płynąc majestatycznie między wirującymi krzewami. W pewnym momencie krzewy zaczęły łomotać.
Pulaski usiadł na łóżku rozglądając się po niewielkim pokoju gościnnym. Jego podkoszulek był mokry od potu. Nie zgaszone światło wyławiało każdy szczegół widoku. Na całe szczęście, w pokoju nie było ani jednego chomika…
Ponownie rozległo się pukanie do drzwi. Odrzucił koc, wstał i uchylił je delikatnie. To była Maya.
- Przysyła mnie Mike. – oznajmiła zaskoczonemu konsultantowi. – Panie Pulaski, właśnie straciliśmy „Enterprise”.

* * *

22.09.2009 wieczór, galaktyczne zadupie: Gliwice, Polska
Smok skradał się do mnie nieuchronnie. Wiedziałem, że jest gdzieś w gęstych zaroślach, lecz rzucony przez Strażnika Pieczęci czar paraliżu nie pozwalał mi się ruszyć. Mój wierny miecz, najwspanialsza broń, jaką tylko był w stanie wyprodukować niewidomy zbrojmistrz elfów, leżał teraz bezużyteczny dwa łokcie od mojego nieruchomego korpusu. Zostało mi kilka sekund na działanie... zaraz... jakie mam przy sobie artefakty? Kula ognia mogłaby być dobra, lecz rzuca się ją ręką, a ta akurat była nieporuszona niczym głaz. Pierścień raba odpadał. Ognista maść była lekarstwem, ale nie przeciwko pożarciu. A może by tak tajemniczy papirus? Spróbujmy!
- Wprowadzam nowy artefakt! – oznajmiłem mistrzowi gry.
- Co? Teraz? – zagrzmiał Piotr sprawujący akurat dziś tą zaszczytną funkcję. – To kosztuje trzy srebrne denary razy mnożnik z kostki.
Odstawiłem colę i sięgnąłem odruchowo po kostkę spoczywającą na kuchennym stole.
- Nie tą! Czerwoną, z oczkami. – upomniał mnie Strażnik Pieczęci.
Wziąłem więc czerwoną i rzuciłem. Kostka potoczyła się z głuchym łoskotem między butelkami i szklankami z boskim nektarem zalegającymi nadgryzioną zębem czasu ceratę.
- Cztery. – oznajmił smok, czyli mój serdeczny druh Artur.
- Fiu! – zagwizdał moderator. – ?adna sumka! Dwanaście denarów, trzy grennary, jak wolisz... Płaci pan kartą, czy gotówką?
- Kochany, w tak odległej przeszłości nie znano czarów typu PIN do karty, a banknoty o wysokich nominałach miały raczej formę sztabek złota. Oczywiście, ściągnij mi to
z karty postaci.
Piotr nachylił się nad stołem.
- A co wprowadzasz? – zapytał zaciekawiony.
Z tajemniczą miną sięgnąłem po plecak i wyciągnąłem z niego tajemniczy i nieco przybrudzony zwitek. Delikatnie rozwinąłem. Oczom moich zaskoczonych kolegów ukazały się rzędy równiutko zapisanego tekstu w kolorze karminu.
- Odlotowy gadżet! Gdzie go zafasowałeś?
- Znalazłem na strychu kamienicy. – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Był zamknięty w zardzewiałej, metalowej puszce z napisem...
- ... „Własność czarnoksiężnika Rumburaka”! – przerwał mi brutalnie smok.
- Oj, durnyś ty, durnyś... – westchnąłem, ale i tak chyba nikt mnie nie słyszał, bo towarzystwo rżało niczym opętane. – Pisało „zucker”. To taka magiczna rzecz do kawy i herbaty, ale smoki tego nie używają, bo je okrutnie później zgaga pali. I nie żryj tyle chipsów, bo ci te resztki mózgu wypali. To sama chemia!
Artur zajrzał do niemalże pustej paczki.
- Pachnie jakoś tak pustką. – skonstatował. – Co to za czar?
Rozprostowałem zwój.
- Ten starożytny, magiczny zwój zawiera sekretne zaklęcie zsyłające na wroga okrutne plagi. – odparłem z tajemniczą miną.
- Aha, i środek na komary. Najpierw Sprawdzenie Swojego Szczęścia.
Cóż było robić! Mistrz każe, śmiałek musi. Niechętnie sięgnąłem po zieloną kostkę. Wypadła szóstka.
- Masz szczęście! – przyznał Strażnik Pieczęci. – Coś mi mówi, że dziś uratujesz ten swój nędzny żywot superbohatera. Odczytaj zaklęcie.
- „Neh khadu mehr cu wert...” – rozpocząłem bez przekonania.
- Cholera, to jidysz? – dobiegł mnie szept przyjaciela.
- ... nicht!” – zakończyłem ku zadowoleniu wszystkich. – Raczej jakiś dialekt staroniemiecki. Podobno przed Bismarckiem było ich nieco ponad czterdzieści.
Trzech moich towarzyszy pochyliło się nad niemal już opróżnionymi butelkami nektaru.
- No dobra, a co to ma niby znaczyć?
- Wybacz o panie – wtrącił mistrz – ale my ciemnota z ludu, w piśmie nie uczeni...
Nie dokończył. Zwój pacnął go między oczy.
- Ano, to, że właśnie poprosiłem Bogów o zesłanie na tego, który mi zagraża plagi straszliwej.
Artek skrzywił się kwaśno.
- Cholera! On jest dobry w te klocki! – rzucił tajemniczo, po czym głucho się mu odbiło.
- Znaczy się...?
- Dopadła mnie ta jego klątwa! Dostałem zgagi.
Podałem mu butelkę z colą.
- Chlapnij sobie odrdzewiacza. Mówiłem ci, żebyś nie żarł tyle chipsów.
Piotr nie dawał za wygraną.
- A co to za plaga? Nie wiem, ile smokowi odjąć punktów wytrzymałości.
- Aruś, co chcesz poza zgagą?
Zainteresowany wytrąbił moją colę.
- Dopadła mnie plaga upierdliwych chomików! – zawyrokował. – Zabierzcie te zgryźliwe pluszaki, bo zamarudzą mnie na śmierć!
Po czym z jękiem przechodzącym w charkot zsunął się pod stół.
Piotr popatrzył na mnie znacząco.
- Zatrułeś colę?
- Błaznuje jak zwykle. Która godzina? – zapytałem ni z gruszki, ni z pietruszki nie zważając na prorocze słowa mojego przyjaciela.
- Jedenasta dziesięć. – dobiegło nas spod stołu. – Późno już.
- Deko późno. – skwitował Strażnik Pieczęci sięgając po swój plecak. – Zbieraj się, superhiroł, podwiozę cię na chatę.
Piotr zamknął księgę gry i zaczął zsuwać puste szklanki i butelki.
- Kontynuujemy w niedzielę? – zapytał znad szkła.
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
- Moje kochanie przyjeżdża na weekend, będę uziemiony.
Artur trzasnął mnie w ramię.
- Ożeń się. – poradził. – Dzięki temu nie będzie potrzebny smok, żebyś czuł się prawie martwy dla świata fantasy.
Pomyślałem ze smutkiem, że chyba ma rację.
Dwadzieścia minut później Strażnik – Sebastian wysadził mnie w okolicy chałupy. Pożegnałem kumpla i skierowałem się w mroczną czeluść bramy. Mijając domofon zauważyłem kątem oka, że pobliski słup ogłoszeniowy jakoś dziwnie zafalował.
„Za dużo chipsów” – pomyślałem. Czysta chemia, trucizna dla przeciętnego śmiertelnika. Nie bez przyczyny Artura dopadła okrutna zgaga.
I gdy tak otwierając drzwi mojego mieszkania rozważałem zakup na następną sesję RPG zwykłych ciasteczek maślanych, usłyszałem nagle piskliwy, choć ostry głosik.
- Padnij na twarz, ziemska istoto i oddaj mi należny pokłon!
Niemożliwe, choć z drugiej strony nie zdziwiłbym się, gdyby faktycznie moja dziewczyna zjechała do mnie kilka dni wcześniej. Tak, tylko że ona nie posiada poczucia humoru i nie znosi fantastyki…
- Padnij na twarz, ziemski kmiocie! – rozkazał głosik.
Zapaliłem światło i rozejrzałem się nerwowo dookoła. Nikogo.
- Na twarz, powtarzam! – doleciało mnie z poziomu parkietu.
Spojrzałem w dół i mnie zatkało. Przede mną stał na tylnych łapkach … kudłaty, biały chomik z czerwonymi ślepkami.
Nierealne, a jednak.
- Wybacz, o boski! – wystękałem i dałem nura do kuchni. Pochwyciłem sporych rozmiarów słoik, bo niezależnie od tego, czy piwo było skwaśniałe i mam po nim halucynacje, czy też nie, żaden gryzoń nie będzie mi tu biegać samopas po hacjendzie. Kiedy wypadłem z powrotem do przedpokoju naszła mnie jedna krótka refleksja: przecież ja nie piłem piwa!
Błyskawicznym ruchem nakryłem słojem nic nie podejrzewającego dziwoląga podtykając pod spód jednocześnie pokrywkę.
- Wypuść mnie natychmiast! – wrzasnął stworek. – Bo jak nie, to porażę cię gromem, a bogowie mi dziś sprzyjają.
- Tere-fere kuku! – odparłem w miarę uprzejmie stawiając słój na kuchennym blacie.
Sięgnąłem po taboret.
- Zobaczysz, porażę cię boskim gromem!
- Uhm! – skwitowałem. – Szmery bajery, in excelsis deo, czy jakoś tak.
- Masz mnie natychmiast uwolnić i oddać mi hołd! – piszczał mój więzień miotając się po swoim szklanym więzieniu.
- Jak mam ci go oddać? – udałem zdziwionego. – Przecież ci go nie zabrałem…
Puchate stworzonko zamknęło się na chwilę. Sięgnąłem do szafki pod zlewem
i wyciągnąłem dość mikrą i nieco przysuszoną marchewkę. Po chwili spory, obrany kawałek warzywa wylądował na dnie słoika. Różowy nosek powąchał ten nieoczekiwany, nowy element otoczenia.
- No jedz. – mruknąłem. – To najlepsza marchewka w tej części Europy.
- A co to jest „Europa”? Jadacie to czerwone coś? Nie masz mięsa?
Tego już było za wiele.
- O ile pamiętam, chomiki jadają mlecz, sałatę i marchewkę. – Wstałem. – Wiesz, co? Idę spać i tobie radzę to samo. A najlepiej, żeby cię tu nie było, kiedy wstanę.
I jakby przecząc sobie, zsunąłem pokrywkę zostawiając sporą szczelinkę do oddychania, natomiast samą pokrywkę docisnąłem ciężkim, masywnym moździerzem. Co solidny mosiądz, to solidny mosiądz, a rano może się okazać, że moje nowe zwierzątko jest tylko zwykłym, niemym i w miarę głupim chomikiem. Może się spodoba mojej lubej?

* * *

23.09.2009 rano, to samo zadupie, moje mieszkanie, Gliwice, Polska
Poranek zastał mnie, jak zwykle zresztą, szczelnie zawiniętego jak naleśnik, w ciepłą kołderkę. W nerwowym odruchu spojrzałem na zegarek niepewny, czy aby nie zaspałem do pracy. Po chwili jednak dotarło do mnie, że przecież i tak mam kilka dni urlopu na malowanie łazienki. Moje jeszcze niemrawe i zaspane myśli wróciły do wczorajszego i nieco niespodziewanego gościa. Oczywistym była wczorajsza sesja RPG, zgaga Artura i podwózka do domu. Oczywistym się wydawał fakt, że w nocy schwytałem chomika, który być może uciekł sąsiadce. Reszta, czyli rozmowa ze zwierzątkiem to już mi się chyba raczej przyśniła...
Na wszelki wypadek jednak wstałem i raźno pogalopowałem do kuchni.
Na stole stał wielki słój, Bóg jeden raczy wiedzieć, po czym. W środku, zwinięty
w kłębek spał kosmaty osobnik o białym, długim futerku. Marchewki nie było, czego dowodem było kilka czarnych, podłużnych ziarenek. A może raczej bobków.
Ostrożnie ściągnąłem mosiężny moździerz z wieczka słoika i zacząłem kombinować, skąd tu wytrzasnąć dla mojego nowego zwierzaczka trociny. Po chwili i tak natura zwyciężyła, więc dałem radosnego nura w głąb lodówki.
- Hej, to czerwone było całkiem-całkiem. – dobiegł mnie piskliwy głosik. – Masz jeszcze?
- Auuuć! – wrzasnąłem i wycofałem się błyskawicznie z lodówki.
Całe szczęście, hartowana półka wytrzymała mój niespodziewany cios głową.
- No co?
- A jednak mi się nie przyśniło. – skwitowałem rozmasowując potylicę.
Chomik przysiadł na tylnych łapkach. Jego długie wąsiki nerwowo drgały.
- A co ci się miało śnić? – odparł oburzony. – Otworzyłeś portal, to i jestem. Ja się tu raczej sam nie wprosiłem!
Usiadłem na taborecie.
- Słuchaj, jak to jest, że chomik gada?
Pytanie było raczej z gatunku tych retorycznych, odpowiedzi się nie spodziewałem, przynajmniej nie takiej.
- Co to jest „chomik”? – stworzonko przekręciło łepek na bok.
- Małe, białe, kosmate, z czerwonymi oczkami i ego wielkim na mniej więcej jedenaście pięter. – burknąłem.
- Lamfilia.
- Co za lamofilia? – zastanowiłem się przez chwilę nad miłośnikami lam.
- Lamfilia. – odparł mój nietypowy towarzysz. – Jak się nazywa twój gatunek?
- Człowiek. – odparłem zgodnie z prawdą.
- A mój lamfilia. Nie jakiś tam „chomyk”. – rzucił z przekąsem futrzak.
Obróciłem się i wyciągnąłem z lodówki plastikową butelkę z żółtą zakrętką. Odkręciłem i nalałem odrobinę do korka. Zanim jednak wstawiłem go do słoika, postanowiłem się upewnić, czy jest bezpiecznie wkładać rękę do klatki z niezbyt życzliwym, jakby nie było, zwierzem.
- Gryziesz?
- Jak tylko mam coś dobrego. – mruknął mój towarzysz.
- A uważasz, że jestem dobry? – drążyłem temat.
- Kiepściuchny. – burknął. – Co tam masz?
Delikatnie, tak, aby nie wylać ani kropelki, wstawiłem prowizoryczne poidełko do słoja.
- Lubisz mleko? – zagaiłem.
Lamfilia powąchała zawartość korka.
- Pokarm osesków?
- Pokarm championów. – skorygowałem. – Pij mleko, będziesz ... eeee ... futrzasty.
Jednak widziałem, że pił mleko bez przekonania, jakby to było coś uwłaczającego jego malutkiej, kosmatej godności.
- Jak sobie pojesz, to cię wypuszczę. – oznajmiłem. Przecież nie było sensu obdarowywać mojej dziewczyny na siłę lamo-czymś-tam, znaczy się, chomikiem i to na dodatek gadającym.
- A po co? – zwierzątko było szczerze zdziwione.
- Wolność, kochaniutki, wolność!
- Wolność to ja miałem w Habitacie. – skrzywił się futrzak. – Nie pozbędziesz się mnie, dopóki mnie nie odeślesz z powrotem. Czy do ściągnięcia mnie używałeś zaklęcia?
Faktycznie, pewnego feralnego wieczoru, a dokładnie wczoraj, użyłem nieznanego mi zaklęcia, które miało nim nie być, a rzeczywiście okazało się zaklęciem. I na dodatek wpakowałem się w nielichą kabałę.
- Użyłem zaklęcia. – potwierdziłem.
- Rozumiem, że złożyłeś ofiarę? – mój mały przyjaciel drążył temat, ale zdaje się, że wiedział dużo więcej, niż ja.
- Jaką ofiarę?
- O Święty Habitacie! – chomik stanął słupka i podparł się pod boczki. – Cokolwiek! Metal, narzędzie, maszynę, nawet stertę kamieni! Byleby było tylko cięższe ode mnie!
Podrapałem się w głowę. O co mu chodziło z tymi kamieniami?
- Nie bardzo rozumiem. – przyznałem.
- Ech, człowieki! – westchnął opadając na cztery łapki. – Przy takim stanie wiedzy nigdy nie polecicie ku gwiazdom.
- Latamy już od bardzo wielu lat. – zauważyłem. – Mamy promy kosmiczne, satelity, próbniki i stację kosmiczną.
Kosmate stworzonko zaczęło przebierać przednimi łapkami. Oho, chyba się zainteresowało!
- Lamfilia Daman nic o tym nie wspominał. – zamyślił się. – Co to za miejsce,
w którym mieszkasz?
- Gliwice. Duże miasto. – odparłem z dumą. – Taki wielki habitat.
Zwierzątko przymknęło oczy i znieruchomiało na chwilę. Dało mi to wystarczająco dużo czasu, by złapać lekko już czerstwą bułkę i ją nadgryźć.
- Z dwunastu miejsc z waszego świata, w które są ściągane lamfilie z Habitatu, tylko jedno mi pasuje. To Gleiwitz w krainie Reich. Czy nazwa się zmieniła?
Faktycznie, miał rację. W pewnym ograniczonym sensie, oczywiście, ale nie miałem cierpliwości tłumaczyć mu sześć lat II wojny światowej i przyczyn upadku Rzeszy.
- Tak, Reich zbankrutował, a habitat zmienił nazwę. – przyznałem. – Co to ma do rzeczy?
Mój rozmówca nastroszył futro.
- To mamy szczęście! – odetchnął.
Poczułem, że czerstwe pieczywo powoli zaczyna mnie zatykać. Szybko popiłem mlekiem z butelki bez korka.
- To jak? Złożyłeś ofiarę?
O raju, ale upierdliwy gość!
- Nie, nie złożyłem. – przyznałem przełykając bułkę.
- No to jesteśmy pod ogonem!
To akurat zrozumiałem, ale dlaczego z winy kilku kamieni byliśmy obaj w chomiczej (...)?
- Streść, jak możesz. – poprosiłem.
- Zaklęciem otworzyłeś portal. Portal wyrwał mnie z Habitatu i przeniósł do Gleiwitz. Jednak w świecie wszechrzeczy musi istnieć równowaga, dlatego należy portalowi złożyć ofiarę, którą portal zostawia w miejscu lamfilii w Habitacie. Gdy lamfilia wraca do Habitatu, ofiara jest zwracana darczyńcy. Proste!
Niby racja, zasada równowagi wydawała się całkiem logiczna.
- A jeżeli nie ma ofiary? – zapytałem ostrożnie.
- Wtedy mamy kłopot. – przyznał stworek. – Nie zamknięty portal usiłuje się przebić do twojego świata pod postacią czarnego wiru dążąc do przerzucenia lamfilii
z powrotem, porywając przy okazji wszystko, co tylko napotka na drodze.
Coś mi tu nie grało.
- Skoro dąży do przerzucenia lamfilli z powrotem, to czemu tak lamfi… tfu! … lamentujesz?
Chomik niemal załkał.
- Pamiętaj o zakłóconej równowadze! – zajęczał. – Wtedy portal rzuca porwanymi rzeczami na oślep po całej galaktyce! Jeszcze żadna lamfilia nie wróciła w ten sposób do Habitatu!
Faktycznie, problem. Tylko chyba nie mój.
- Ile waszych wraca z tych szalonych eskapad?
- Jeden na dwudziestu. – przyznał mój więzień. – Dawniej bywało jeszcze gorzej, dlatego tak dzielne lamfilie, jak Daman, instalowały w najczęściej odwiedzanych miejscach stanowiska pomocy, a każda lamfilia z Habitatu uczyła się na pamięć nazw wszystkich dziesięciu miejsc i położenia stanowisk pomocy.
Znowu coś mi nie pasowało, więc zamiast weryfikować chomiczą matematykę, spytałem wprost:
- Wydawało mi się, że mówiłeś o dwunastu miejscach?
Długie wąsiki zaczęły falować wokół różowego noska.
- No tak! – przyznał. – Ale w dwóch miejscach nie udało się nic zainstalować. Żadna inna lamfilia, poza pionierami, jeszcze stamtąd nie powróciła. Musisz mi pomóc, zanim dopadnie nas czarny wir, bo wtedy będziemy zgubieni!
Mój towarzysz miał dość poważny wyraz mordki, o ile można tu mówić o powadze
w przypadku gadającego futrzaka. Spojrzałem do lodówki. Niemal pusta. Przydałyby się chociaż parówki, bo czarny wir czarnym wirem, ale na głodniaka stawiać mu czoła nie miałem zamiaru. Wstałem i zasunąłem pokrywę słoja.
- Ej, co robisz? – wrzasnął przerażony chomik. – Nie zostawiaj mnie tu!
- Wybacz stary – rzekłem znudzony. – Fajna historyjka, ale w głowie i w lodówce mam pustkę, więc łepetynę idę przewietrzyć, a przy okazji kupię jakieś mięcho. Podobno lubisz?
I nie zważając na protesty włochatej istotki z czerwonymi ślepkami wyszedłem do pokoju odszukać spodnie i portfel.

* * *


23.09.2009, około południa, kamienica w centrum miasta, Gliwice, Polska
Na wszelki wypadek kupiłem sześć parówek i dwa pęta myśliwskiej. Nie byłem po prostu pewny, ile potrafi pochłonąć mój mały przyjaciel, za to wiedziałem, ile dam radę pochłonąć ja sam.
Szybkim krokiem przeszedłem przez ulicę lawirując między słupem ogłoszeniowym, a leciwym „Polonezem” Nowaków. W pewnym momencie widziany przeze mnie obraz ponownie się wybrzuszył, lecz tym razem mocniej. Z głuchym cmoknięciem pojawiła się szara, wrzecionowata kreska, wysoka na około pół metra. Ten dziwny obiekt wyginał się jak trzcina na wietrze i mógłbym przysiąc, że bardzo szybko się obraca wokół własnej osi. Zafascynowany stanąłem w bramie obserwując zjawisko. Szare wrzeciono bezładnie krążyło po chodniku, by po chwili wpaść na stalowy słupek oddzielający jednię od chodnika. I wtedy wrzeciono znikło, czemu towarzyszyło kolejne cmoknięcie. Ku mojemu przerażeniu stwierdziłem, że słupek także zniknął.
Błyskawicznie pokonałem schody i stanąłem z pękiem kluczy pod drzwiami swojego mieszkania. Jednak stworek nie kłamał, a już gotów byłem założyć taką wersję wydarzeń.
Z impetem wpadłem do kuchni. Słoik był pusty.
Z pokoju dobiegły mnie dźwięki muzyki. Kiedy stanąłem w drzwiach, moim oczom ukazał się obraz jak z apokalipsy świętego Jana. Po całym pokoju były rozrzucone moje płyty CD. Pośrodku tego skakał długowłosy, biały chomik z czerwonymi oczkami drąc się w niebogłosy.
- Jeaaaah, jeeee! I`m heavy metal hamster! Jeaaaah, jeeeee!
- Sodomia i pogoria! – jęknąłem. – Kto ci pozwolił buszować w mojej kolekcji
z metalem?
Futrzak zatrzymał się wpół kroku.
- Jakim metalem? – zapytał zdziwiony. – To wszystko, to tworzywo sztuczne. Za to muzyka z klasą. O, to mi się podoba i to… a to jest świetne! Mój ulubiony utwór!
No tak: Accept, Iron Maiden, ale najbardziej pokochał Helloween. Przynajmniej gust ma całkiem dobry.
Zadzwonił telefon. Zdążyłem powiedzieć tylko „halo” i ktoś z drugiej strony drutów postanowił się rozłączyć. Cóż, kocha, to zadzwoni raz jeszcze. Tymczasem mój gość szalał dalej.
- I`m heavy metal hamster! Jeaaaah, jeeeee! – kontynuował pląsy drąc się okrutnie.
- Raczej szkopuł! – warknąłem na myśl o sprzątaniu.
Lamfilia przysiadła na tylnych łapkach.
- Wiem, co to szkopuł. – odparł z dumą. – Szkopy to habitanci Reichu, a szkopuł to ogół Szkopów. Przyrównałeś mnie do Reichu, to bardzo miły komplement. Dziękuję.
Zdaje się, że ponownie jęknąłem. Tymczasem stworzonko kontynuowało solówkę.
- Jeaaaah, jeeee! I`m heavy metal szkopuł! Jeaaaah, jeeeee!
Usiadłem wyciągając sobie z siatki parówkę.
- … cokolwiek to nie znaczy. Mam mięso. – oznajmiłem. – Ciekaw jestem, czy ty to będziesz jadł? Aha, coś szarego i wrzecionowatego wchłonęło tuż przed domem słupek parkingowy.
Ta ostatnia wiadomość zrobiła na moim kosmatym przyjacielu spore wrażenie.
- Czarny wir! Za każdym razem będzie rósł, aż nas pochłonie! – spoważniał na chwilę. – A teraz odłam mi trochę tego waszego specjału, bo jak widzisz, jestem teraz heavy metal szkopuł, jeaaah, jeee! Cokolwiek to nie znaczy.
- Super! – mruknąłem bardziej sam do siebie. – Mam do czynienia z mysim debilem.
Zwierzak pląsał kręcąc się wkoło jeszcze przez chwilę, po czym dopadł do kawałka parówki. Skrzywił się, ale skonsumował całość.
- Jesteś wierny, czy niewierny? – zapytał zupełnie poważnie.
Pomyślałem, że nawet moja dziewczyna nie powinna zadawać takich pytań.
- A co konkretnie masz na myśli? – spytałem widząc nerwowe przebieranie łapkami.
- No, pokażesz mi swoją świętą księgę? – zapytał. Ach, o to mu chodziło!
Wstałem i sięgnąłem na półkę pokazując mu Biblię.
- To jest święta księga? – zdziwił się kosmaty pyszczek. – To nie ta!
Po chwili ściągnąłem Koran. Potem „Panoramę Firm” i „Mein kampf”. Wszystkie niewłaściwe.
- Wiesz ty co? – złapałem futrzaka do ręki. – Wpuszczę cię na półkę z książkami, a ty sam mi wskażesz, o co ci chodzi.
Po chwili chomik biegał po półkach z książkami. Włączyłem telewizor na kanał informacyjny.
- Jak to się stało, że lamfilie mówią? – spytałem kierowany odwieczną chęcią poznania.
- Tego nikt nie jest pewien. – stworek skoczył na niższą półkę. – Po prostu, lamfilie zyskały świadomość z dnia na dzień. Jest!
Puchata mordka odwróciła się do mnie i wtedy jej czerwone oczka stały się jeszcze bardziej czerwone i okrągłe.
- Habitat! – wrzasnął.
- Święty? – dorzuciłem nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
- Przenajświętszy!
Odwróciłem głowę w kierunku telewizora i dopiero po chwili dotarło do mnie to, co zobaczyłem. Na szklanym ekranie właśnie była relacja ze startu wahadłowca „Atlantis”.
- To jest Habitat? – zapytałem z niedowierzaniem.
- Ten sam! – wrzasnął podniecony chomik. W tym momencie coś głucho cmoknęło
w przedpokoju. Wypadłem jak z procy, by stwierdzić, że szklany wazon mamusi zniknął na dobre. Wtedy też dotarło do mnie, co się stało. Czarny wir znów się pojawił, tym razem bliżej.
- Szkopuł, muszę cię odesłać, zanim ten czarny świr zdemoluje mi połowę mieszkania.
- Odczytaj zaklęcie od tyłu, wtedy wrócę w miejsce, z którego wyruszyłem. Czemu tak dziwnie patrzysz? Chyba masz zaklęcie?
Cholera jasna, nie miałem. Nie umiałem nawet powiedzieć, gdzie je zostawiłem. Klops!
- Nie mam. – przyznałem ze skruchą.
Lamfilia stanęła na tylnych łapkach i przetarła pyszczek.
- Pozostaje mi jeszcze punkt ratunkowy. Tam będzie wszystko, co niezbędne do powrotu.
Futrzak miał rację. Trzeba było najpierw skorzystać z rozwiązań oczywistych.
Sięgnąłem po jeszcze jedną parówkę.
- No to gdzie jest ta twoja deska ostatniego ratunku? – zamieniłem się w słuch.
- Zawsze umieszczamy to w najbardziej znanym punkcie miasta. – odparł z dumą chomik.
- No to gdzie on jest?
Odpowiedź zwaliła mnie z nóg.
- Między nogami pani Chubak. – oznajmił spokojnie.
No to tego już było za wiele. Mogłem zrozumieć, że w czasach kwitnącego faszyzmu w moim mieście najbardziej znanym miejscem okazało się łono jakiejś damulki, ale żeby umieszczać tam kopię zaklęcia? I jak to zostało umieszczone? Tatuaż? Wersja prawdopodobna i nawet całkiem możliwa.
- Szkopuł? – zagaiłem.
- Mam na imię Gegin. – oznajmił futrzak. – To dość śmieszne imię, ale wynika
z tradycji.
No tak. Miałem teraz chomika – tradycjonalistę.
- Wyjaśnij w dwóch słowach. – poprosiłem.
- Kiedy na świat przychodzi młoda lamfilia, ojciec bierze go w łapki, unosi ku górze
i nadaje mu imię wznosząc toast furtzem. Ja byłem szósty z miotu.
Nazwa furtz nic mi nie mówiła, ale jak zrozumiałem, miał on niezłego kopa.
- A co to ma do rzeczy?
- Ano, wiele! – wyjaśnił puchaty pyszczek. – Furtz jest bardzo mocny i już po czwartym toaście niektóre lamfilie zaczynają bełkotać. Nie wiem, co ojciec chciał powiedzieć przy swoim szóstym dziecku, ale wyszło mu Gegin i tak już zostało. Kolejny i ostatni brat dostał imię Ughdumpf…
Ufff! Za dużo, jak na jeden dzień.
Sam namiar na panią Chubak był zbyt enigmatyczny. Zresztą, co ja jej powiem? Ze chcę obejrzeć tatuaż miedzy jej nogami? Postanowiłem złapać czwórkę i szybko podjechać do Piotrka. Może zaklęcie zostało u niego na stole?
Nie namyślając się wiele spakowałem niedogryzioną parówkę do reklamówki
i sięgnąłem na półkę po wskazana przez lamfilię książkę. Była to encyklopedia.
- Pooglądaj sobie obrazki, ja lecę skołować zaklęcie. – oznajmiłem i dopadłem do drzwi wejściowych. Po chwili już biegłem po schodach, by po dwóch minutach wpaść na przystanek czwórki.
Jadąc środkiem komunikacji masowej starałem się ułożyć nawał informacji. Szczególnie nie dawała mi spokoju ta o Habitacie. W końcu jako jedyne sensowne wyjaśnienie przyjąłem fakt, że mimo wszystko ludzie nadal dążą do zagłady. Oto
w niedalekiej przyszłości ludzkość wyginie, a w wyniku nieznanego czynnika X znaczny poziom inteligencji osiągną nie karaluchy, nie szczury, lecz chomiki, które tak się rozmnożą, że zeżrą wszystko, co tylko będzie zalegać poczciwą matkę Ziemię, a na dodatek zasrają ją dokumentnie. I wtedy postanowią opuścić ją
w Habitacie mając nadzieję na znalezienie gdzieś w kosmosie nowego, lepszego domu… Tylko jaki był mechanizm uruchamiania portali do podróży w czasie
i przestrzeni?
Chwilę później dojechałem na miejsce.

* * *

23.09.2009, wczesne popołudnie, moje mieszkanie, Gliwice, Polska
Połączenie było idealne, nie było mnie w domu tylko pół godziny. Oczywiście, Piotr zaklęcia nie miał, ale przysięgał, że tajemniczy zwój wziął ze sobą nasz dyżurny smok, Artur. Zadzwonię z domu, przynajmniej taki miałem zamysł.
Kiedy jednak tylko powróciłem do domu, ogarnęło mnie niejasne przeczucie nieuchronnie nadciągającego kataklizmu. Ten mój akurat miał sympatyczną mordkę spowitą śnieżnobiałym futrem z czerwonymi, wyłupiastymi oczyma. Mój mały, włochaty przyjaciel wskoczył na aksamitne oparcie fotela i najzupełniej w świecie wypalił prosto z mostu.
- Lubisz wychudzone samice?
Zatkało mnie. Kosmaty pyszczek był śmiertelnie poważny i nie miał w sobie nic
z luzackiego heavy metal hamstera, cokolwiek by to nie miało znaczyć.
- No wiesz … – rzuciłem lekko speszony – Jeżeli samica ma jakieś krągłości, to jest całkiem w porządku. A po co pytasz?
- Czyli taka sucha by cię nie urządzała? – chomiczek nie dawał za wygraną.
- No co ty! – rzekłem oburzony opadając ciężko na drugi fotel. – Kobitka musi mieć czym oddychać i na czym siedzieć…
- Aha – czerwonooki pyszczek odetchnął. – A co to jest kicek?
Tym razem mnie zażył. Po chwili jednak zacząłem podejrzewać, że udało mu się coś zmalować i na pewno będzie z tego nielicha draka.
- Chyba… - zacząłem dukać zastanawiając się nad istotą kicka. – Nie bardzo wiem,
o co ci chodzi.
- No to powiedz, czy wybrakowana samica też cię nie urządza?
Przed oczami przegalopował mi tabun płaskich i wychudzonych paszkwili w grubych okularach, z pryszczami i z aparatem ortodontycznym wprawionym w uśmiech. Fajnie, tylko co to jest kicek?
- Wybacz, jestem zbyt padnięty, by mnie podniecał wybrakowany towar. Ty mi może od razu wyznaj, tylko szczerze, jak na spowiedzi świętej, co się stało i dlaczego sen
z powiek spędza ci to kicające coś.
Rząd bielutkich wąsików poruszył się nerwowo wokół różowego noska. Już wiedziałem, że u lamfilii jest to oznaką zainteresowania.
- Wiem, co to spowiedź. – mruknął dumny Gegin. – Czytałem w świętej księdze! To to samo, co zeznanie! Tylko dlaczego mówisz o niej „święta”? Czy u was zeznania się poświęca? A może maja one jakąś magiczną moc?
Przez chwilę zastanawiałem się, czy wdawać się z nim w roztrząsanie zawiłości rytuałów religijnych, lecz na samą myśl o godzinach drążenia tematu po prostu mi się odechciało.
- Wtedy zeznania są ważniejsze. – skłamałem. – Co z tym kickiem?
Wąsiki wokół noska zastygły w bezruchu.
- No tak. To coś zwane telefonem zabzyczało, a kiedy udało mi się wcisnąć przycisk z zieloną słuchawką, powiedziałem to twoje zaklęcie do rozmowy na odległość...
- Jakie zaklęcie? – wybałuszyłem oczy.
- No, „halo”. Zawsze tak robisz.
- I co potem? – zapas mojej cierpliwości już powoli zbliżał się ku końcowi.
Lamfilia zaczęła nerwowo przebierać przednimi łapkami w miejscu.
- Samica powiedziała „Dzień dobry, tu Marlena, sucha, bez kicka”... no to jak jest taka sucha, a w dodatku nie ma kicka, to powiedziałem, żeby sobie znalazła innego samca. Co ci się stało? Zmieniasz kolor...
Nerwowo zacząłem przebierać palcami, a na twarzy zrobiłem się chyba purpurowy. No ładnie, ten futrzasty cymbał spławił moje kochanie! Ciężko westchnąłem.
- Ja to chyba naślę na ciebie jakiegoś kota! – oznajmiłem nie będąc pewnym, czy pojęcie kota jest lamfiliom znane. – Marlena to moja dziewczyna, znaczy się samica, a mieszka w Suchej Beskidzkiej, to takie małe miasteczko dwie godziny jazdy stąd! Chłopie, aleś narozrabiał! Co jej jeszcze nagadałeś?
Trudno powiedzieć, czy mojemu kosmatemu towarzyszowi niedoli zrobiło się smutno, czy przykro.
- Chciała z tobą rozmawiać. – mruknął. – Powiedziałem, że poszedłeś do pani Chubak odszukać pomocy między jej nogami.
Chyba jęknąłem.
- Trochę gadała coś o babach, więc zakończyłem rozmowę. – z dumą oznajmił chomik.
No to klops! Nagadał jej głupot, a ona na dodatek pomyślała, że poleciałem na baby.
- Wypatroszyć cię, to mało!
Z ciężkim westchnieniem podniosłem komórkę. Trzeba to było jakoś odkręcić i to natychmiast. Najlepiej wmówię jej, że akurat był u mnie kumpel po paru piwkach
i podczas, gdy poleciałem do sklepu po colę, on rozrabiał jak pijany zając. Albo chomik. Tfu! Przecież nie mogę po tym wszystkim, co jej nagadał, oznajmić, że oto spadł mi na głowę gadający, średnio inteligentny chomik z krainy Oz...
Niestety, po chwili usłyszałem, że abonent jest czasowo poza zasięgiem sieci, a to mogło oznaczać tylko jedno: katastrofę. Moja ukochana pod wpływem impulsu wsiadła do swojego autka i pędziła szosą krajową z numerem dwucyfrowym na poważną rozmowę ze swoim chłopakiem, czyli ze mną. ?adny pasztet! Spojrzałem na zegarek myśląc o godzinie spokoju, która mnie czekała. Przez ten czas można by coś zrobić, na przykład udusić Gegina.
Postanowiłem jednak najpierw odnaleźć panią Chubak. Błyskawicznie wystukałem numer do koleżanki w dziale ewidencji ludności tutejszego magistratu. Krótka, dwuminutowa rozmowa załatwiła wszystko. Że też wcześniej na to nie wpadłem! Teraz mogę spokojnie udusić sprawcę moich wszystkich nieszczęść nękających mnie od wczoraj. Spojrzałem na niczego nieświadome zwierzątko.
- No właśnie – zagaiło – i jak ci poszło? Wiesz coś o pani Chubak?
Pomyślałem, że może przez tą ostatnią godzinę spokojnego żywota uda mi się odesłać mój ulubiony szkopuł na jego macierzystą planetę.
- Marianna Chubak – wypaliłem z pamięci – lat 86, mieszka z wnuczką przy Dworcowej 105.
- To gdzieś daleko?
- Nie, całkiem blisko. – odparłem widząc blask w czerwonych oczkach.
Stworzonko przysiadło na tylnych łapkach.
- No to, na co czekamy? Ruszajmy!
Sięgnąłem po futrzaka i włożyłem go sobie do kieszeni kurtki.
- Tylko mordka w kubełek! – poprosiłem.
- I musimy już całkiem poważnie uważać. – mruknęła lamfilia. – Wir rośnie. Znowu coś porwał.
Faktycznie: w przedpokoju brakowało stojaka na parasole.

* * *

23.09.2009, popołudnie, kamienica przy ul. Dworcowej 105, Gliwice, Polska
Z niemałym trudem dotarłem do trzeciego piętra klatki schodowej, pomalowanej trzydzieści lat temu na zielono. Zabrzmiał archaiczny dzwonek do drzwi. Drewniana, przeszklona zbrojonym szkłem ścianka ujawniła, że jedna z gospodyń tego domostwa jest w mieszkaniu. Ponownie zadzwoniłem.
W drzwiach stanęła drobna brunetka z głęboko osadzonymi, zielonymi oczami.
- Pan w jakiej sprawie? – zaczęła widząc moje zmieszanie.
- Chcieliśmy… to znaczy chciałbym się zobaczyć z panią Chubak, o ile to jest możliwe. – wydukałem.
- Babcia ogląda akurat serial. – wyjaśniła, jak się domyśliłem, wnuczka. – A o co chodzi?
Zacząłem nerwowo kręcić palcami. W kieszeni poczułem ponaglające szturchanie.
- Sprawa jest nader delikatna. Czy babcia ma tatuaż?
- Ma. – odparła zaskoczona.
- No właśnie! Chodzi nam… mi o to, co ukrywa pani babcia między nogami.
- Ach, rozumiem… - dziewczyna pokiwała głową i zniknęła za drzwiami. – Proszę chwilę poczekać…
Kiedy trzy minuty później wychodziłem z bramy kamienicy na ulicę, rozcierałem obolałe ramię. Buła na czole wściekle pulsowała, z rozbitej wargi sączyła się krew.
- Cholerna karateka! – zakląłem wściekle.
- Tego akurat nie mogłeś przewidzieć. – odezwał się piskliwy głosik z kieszeni. – A co to jest tatuaż obozowy?
- Zamknij się z łaski swojej! – warknąłem.
Skręciłem w przecznicę. Właśnie się ujawnił ból w okolicy łopatki, która bohatersko wytrzymała cios miotłą.
- Czy zakaz odzywania się obejmuje sytuacje krytyczne? – dobiegło mnie z wnętrza ubrania.
- Co jest?
- Widok przy tej budce faluje…
Faktycznie, tuż obok przystanku autobusowego powietrze dziwnie falowało, jakby załamując widziany obraz.
- W nogi! – ryknąłem zrywając się do biegu, choć to tylko ja miałem biegać. Tuż przed maską nowiutkiego VW przeskoczyłem na drugą stronę ulicy, pokonałem betonowy klomb i odwróciłem się, aby ujrzeć, jak czarny wir wytacza się zza przystanku posuwając się koślawo w naszym kierunku. Po chwili wpadł na stojący na poboczu kosz na śmieci. Oba obiekty z głośnym mlaśnięciem zniknęły. Ciekawe, gdzie wessało ten śmietnik?
Tym razem wir był już całkiem spory. Strach pomyśleć, jaki by był po miesiącu…
W każdym bądź razie, trzeba jak najszybciej odnaleźć zaklęcie i odesłać Gegina do domu.
Błyskawicznie pokonałem schody dzielące mnie od mojego piętra. Już wyciągałem klucze, gdy drzwi otworzyły się z impetem. W drzwiach stała Marlena. Piękna, jak zwykle i wściekła jak nigdy. Musiałem przedstawiać sobą dość żałosny widok, bo chciała coś powiedzieć, lecz wszelkie wyrzuty utknęły gdzieś na poziomie myśli.
- O matko! – wyrwało się jej. – Jak ty wyglądasz?
- Gęba na kłódkę. – syknąłem do kieszeni. – Dobrze, że jesteś kochanie.
Buzi, buzi. Zamknąłem drzwi.
- Wczoraj mnie napadło dwóch osiłków, ale uciekłem. Trochę mi dzisiaj pomagał kumpel, ale zaczął mi robić nieoczekiwane kawały, więc…
Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Artur? – to było bardziej stwierdzenie, niż pytanie.
- … więc go odprowadziłem na przystanek. – dokończyłem szczęśliwy, że jakoś mi to wszystko się złożyło w logiczną całość.
Weszliśmy do pokoju.
- Z kieszeni wystaje ci szczur. – rzuciła zaskoczona moja ukochana.
Gegin! No tak, ciekawski stwór musiał wysadzić swój nochal poza kieszeń.
- Ach, tak! – sięgnąłem do kieszeni z uśmiechem. – Popatrz kochanie, jaki słodki, łagodny i śliczny chomiczek! Złapałem go na klatce schodowej. Pewnie uciekł komuś z sąsiadów.
Wyciągnąłem zaskoczoną lamfilię i delikatnie podałem Marlenie. Ta, zupełnie zaskoczona, złożyła dłonie, by pochwycić futrzaste stworzonko. Pech chciał, że zrobiła to na tyle nieumiejętnie, że gdy złożyła dłonie, przytrzasnęła nimi chomiczy ogon.
- Jaaaauuuu! – ryknął Gegin. – Puść wściekła samico!
I nie namyślając się ani chwili ugryzł moją narzeczoną w palec, po czym zeskoczył na dywan i z piskiem dał drapaka pod stół. Pół sekundy później moja dziewczyna osunęła się w moje ramiona nie dając znaku życia.
- Marlena, nie wygłupiaj się! Co ty wyrabiasz? – wrzasnąłem w panice. – Gdzie jesteś, futrzasty Judaszu? Wyłaź spod stołu!
Wziąłem delikatnie na ręce to moje ukochane ciałko i ułożyłem na kanapie.
- Gdzie jesteś kosmata pokrako? – schyliłem się pod stół. – Nie mówiłeś, że jesteś jadowity!
Gegin siedział w samym kąciku pod stołem zwinięty w kulkę.
- Nie jestem. – jęknął. – Sama zemdlała.
Pozostawało tylko pytanie, co ona zrobiła jemu.
- To czemu siedzisz w pozycji embrionalnej pod stołem?
W czerwonych ślepkach dostrzegłem łzy bólu.
- Nie chcę być złym prorokiem, ale twoja samica chyba zgniotła mi jaja.
No to wiedziałem już wszystko. Na jego miejscu też bym wrzasnął i też bym ugryzł.
- Pilnuj Marleny, ja zaraz wracam. – rzuciłem. – Zrób kilka przysiadów i oddychaj głęboko.
Wyszedłem do przedpokoju, gdzie w kartonowym pudle leżały stare książki ze strychu. Pamiętałem, że wśród nich była książka adresowa mojego miasta z roku 1930. Jeżeli pani Chubak była aż tak znana w Gliwicach, to z pewnością figurowała w spisie mieszkańców. Po chwili wertowałem księgę po raz drugi i podobnie jak za pierwszym razem, nic nie znalazłem.
Wróciłem do pokoju, usiadłem na dywanie, a po sprawdzeniu po raz trzeci zamknąłem z trzaskiem księgę. I wtedy stał się cud. Moją uwagę przykuł artykuł
o otwarciu hotelu „Haus Oberschlesien”.
- Hej, bezjajcew, posłuchaj tego. – i zacząłem kiepsko, bo kiepsko, ale zawsze tłumaczyć z niemieckiego. – W dniu pla, pla, pla otwarto wreszcie hotel „Haus Oberschlesien”. Uroczystego otwarcia dokonał oberburgmeister doktor Geisler
w asyście przedstawicieli trzech firm – konsorcjantów, którzy wybudowali ten okazały gmach. I tu są nazwy tych firm, a teraz najlepsze, opis hotelu: pla, pla, pla, ściana frontowa budynku zwieńczona jest rzeźbą odpoczywającej patrycjuszki, nazwanej przez społeczeństwo miasta Gleiwitz panią HUBAG! Sprytne! Hutenwerkcośtam, Ubercośtam i Baucośtam Spółka Akcyjna; w skrócie: HUB A.G. No i wszystko jasne.
- Jedźmy tam! – kula futra jęknęła spod stołu. – Daman Lamfilia wykuł zaklęcie między nogami rzeźby.
No i tu był malutki problem, ale jak mu go wyjaśnić nie wdając się w zawirowania wielkiej polityki supermocarstw?
- Kilka lat po tym, jak Daman zjawił się w tym miejscu, Reich zbankrutował, miasto przejęli Ruscy, to znaczy barbarzyńcy, którzy podpalili hotel.
Lamfilia jęknęła kolejny raz.
- Czyli budynku nie ma?
- Jest. – oznajmiłem. – Mieści się tam nasz magistrat. Gorzej, że zniszczeniu uległa pani Hubag, a z nią całe zaklęcie.
- No to jesteśmy gdzieś z tyłu pod ogonem!
Zaczynałem się już do tego przyzwyczajać. Teraz za wszelką cenę musieliśmy odzyskać tajemniczy zwój. No i pozostawał problem Marleny, pozostającej chwilowo w stanie omdlenia.
- Mam pomysł! – rzuciłem. – Wskakuj na mnie i właź do kieszeni.
Nie namyślając się wiele podniosłem moja narzeczoną, wsadzając uprzednio do kieszeni kluczyki z jej autka. Jakoś udało mi się zatrzasnąć drzwi mieszkania
i chwiejnym krokiem zacząłem pokonywać schody. Gdy już byłem na dole, drzwi uchyliła wścibska sąsiadka.
- A co to się stało? – spytała, ale chyba by się pochorowała, gdyby tego nie zrobiła. – Nie żyje?
- Nic z tych rzeczy, pani Waciakowa. – wysiliłem się na uśmiech. – Oświadczyłem się jej, a ona zemdlała z nadmiaru szczęścia. Jedziemy do lekarza, tak na wszelki wypadek.
- Aha. – drzwi się zamknęły. Pewien jednak byłem, że za dwadzieścia minut dorobi do tego całą historię: że rodzice są przeciwni, wesele będzie za tydzień, gości będzie trzystu, a Marlena jest w ciąży i urodzi bliźniaki. Wstrętna plotkara. A żeby jej hemoroidy wyrosły na języku!
- Co robimy? – dobiegło mnie z kieszeni.
Plan był prosty.
- Wsadzimy moje kochanie do samochodu, podjedziemy na parking na obrzeżach miasta, przesadzimy ją na miejsce kierowcy, a kiedy się obudzi, będzie przekonana, że zasnęła w drodze do mnie. Gadającego chomika na pewno zapamięta, lecz nie uwierzy w niego; raczej uzna za kretyński sen. A przy okazji skorzystamy ze środka transportu i skoczymy do Artura po zwój. Pomóż mi, naciśnij duży przycisk na breloczku od kluczy.
Przewiesiłem dziewczynę przez ramię, otworzyłem drzwi i ostrożnie umieściłem ją na tylnym siedzeniu. Po chwili gnałem w kierunku obrzeży miasta, a także w kierunku domu, gdzie Artur mieszkał ze swoimi rodzicami.
- Już wiem, co to jest kicek! – obwieścił triumfalnie chomik.
- Oświeć mnie. – poprosiłem.
- Ogonek! Twoja samica go nie ma, czyli jest bez kicka.
Przy takiej logice ja po prostu wysiadałem. Na całe szczęście zbliżaliśmy się do domostwa mojego przyjaciela. Mieliśmy szczęście, jego samochód stał na podwórku, zaś sam Artek siedział w ogrodzie na wielkiej huśtawce i palił skręta. O nie, tylko nie to!
- Cholera, znowu ma doła! – mruknąłem do Gegina. – Od kiedy porzuciła go samica, ma okresowo napady depresji, a czasem się ujara w samotności na beton.
Różowy nosek pokręcił wąsikami, po czym przyznał.
- Nic z tego nie rozumiem.
- Nie ważne. – przyznałem. – Możesz mu się za to bezpiecznie pokazać.
Weszliśmy do ogrodu.
- Hej. – Arturo machnął ręką z kłębów błękitnego dymu. – Co cię tu przygnało?
Usiadłem na huśtawce tuż obok.
- Nie mnie, tylko nas. Kogoś ci przedstawię.
Lamfilia wygramoliła się z mojej kieszeni i po kilku chwilach wspinaczki zasiadła mi na ramieniu. Oczy mojego kumpla zrobiły się okrągłe.
- Białe myszki? Ale to nie ta choroba!
- Jestem Gegin. – zapiszczał mój futrzasty przyjaciel. – Heavy metal hamster.
- Cokolwiek to nie znaczy. – dodałem.
Artur się zakrztusił. Trudno powiedzieć, czy z wrażenia.
- Stary, nie wiem, co wy jaracie… - westchnął - … ale ja poproszę to samo. A poza tym vanitas vanitatum …
Ponieważ nie mieliśmy zbyt wiele czasu na pseudo filozoficzne dywagacje, postanowiłem przejść do sedna sprawy.
- Po ostatniej sesji miałeś mój zwój z zaklęciem. Gdzie go dałeś?
Zapytany wykazał jeszcze większe zdziwienie.
- A po grzyba ci ten świstek w jidysz?
- Muszę go oddać prawowitemu właścicielowi. – skłamałem. – To sprawa honoru.
- A, jeśli to tak, to ja go nie mam. – odparł. – Sebastian miał ci go dać
w samochodzie. Pewnie zapomniał.
Zerwałem się z siedziska i uścisnąłem mu szybko rękę.
- Dzięki, musimy lecieć, bo czas goni.
I nie czekając na odpowiedź, pobiegłem z chomikiem na ramieniu do furtki.
- Stój! – wrzasnął mój puchaty druh. – Przed furtką powietrze faluje!
Cholera, tylko tego nam teraz brakowało. Z głuchym cmoknięciem objawił się czarny wir, lecz teraz miał już półtorej metra wysokości i jakiś metr średnicy.
A w samochodzie tuż obok leżała moja ukochana. Struchlałem. Wir zaczął się przybliżać.
- Chodu w te krzaki!
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ochoczo dałem nura w porzeczki, co było dla nas zbawienne. W gąszczu roślin zjawisko wpadło na młodą jabłonkę i z głośnym „cmok” zniknęło. Jabłonka zresztą też.
- Hej, widzieliście? – spytał Artur. – Ale wypierd, nie?
Wyciągnąłem z kieszeni komórkę i wybrałem numer Sebastiana. Dwa zdania wyjaśnienia i już pędziliśmy na osiedle do jego garażu. Akurat grzebał w silniku,
a zwój nadal spoczywał na tylnym siedzeniu.
- Przeskocz na siedzisko obok. – poradziłem lamfilii.
Wykonał polecenie bez zastrzeżeń.
- Gdzie teraz? – zapytał.
- No właśnie, gdzie jedziemy? – dobiegło nas niespodziewanie z tyłu.
Marlena! Ocknęła się!
- Zostaw to mistrzowi. – mruknął Gegin i kątem oka zobaczyłem, że wdrapuje się na oparcie fotela. – Hej, złotko! Wyskoczymy gdzieś dziś wieczorem?
Po chwili zeskoczył na siedzisko. W lusterku wstecznym nie było widać dziewczyny.
- Zamurowało ją, czy dała ci kosza? – spytałem, gdyż dość ryzykownym jest oglądać się do tyłu i trzymać jednocześnie kierownicę przy prędkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę.
- Można i tak powiedzieć. – mruknął zadowolony chomik. – Zemdlała.
No to super: wszystko wróciło do normy. Właśnie skręciliśmy w osiedlową szutrówkę, by po chwili zatrzymać się przy otwartym garażu trzeciego z muszkieterów.
- Czołem pracy! – doleciało z głębi garażu.
- Cześć! – huknąłem wypadając z samochodu. – Wszystko wyjaśnię ci później, teraz dawaj ten papier.
Kilka sekund później Sebek wyszedł z mrocznej czeluści ku nam, umorusany jak górnik po szychcie, ale za to z moim tajemniczym zwojem w ręku. Miałem ochotę wyściskać przyjaciela, ale nerwowo pochwyciłem jedyny zapis zaklęcia w tej części Europy.
- Hej, a co to jest? – Sebastian minął mnie w chwili, gdy odwijałem zwój.
Za plecami coś głucho cmoknęło. Odruchowo odskoczyłem widząc jak czarny wir zbliża się do mojego kumpla.
- Nie podchodź do tego! Wiej! – wrzasnąłem, ale było już za późno. Wir wchłonął Strażnika Pieczęci i z głuchym cmoknięciem zapadł się w sobie.
O matko, dlaczego Sebek? Co ja teraz powiem jego rodzinie? Zrezygnowany rozwinąłem zwój na masce samochodu.
- Przykro mi z powodu twojego przyjaciela. – wyszeptał Gegin. Naprawdę miał smutny wyraz pyszczka.
Tym razem cmoknięcie słyszałem aż nadto dobrze. Błyskawicznie odwróciłem głowę w jego kierunku. Miał już ze cztery metry wysokości i był jakieś dwanaście metrów od nas.
- Potrzymam dół papieru, a ty czytaj literami wspak, tylko szybko! – wrzasnęła lamfilia wskakując na zapisany karminowymi robaczkami zwój.
- Thcin … - rozpocząłem, ale wcale to nie było łatwe.
- Zbliża się! – ostrzegł mnie chomik.
- … trew uc rhem udahk hen! – skończyłem, zapewne w ostatniej chwili.
Czarny wir zmienił kolor, stanął w miejscu i rozszerzył się na kształt kinowego ekranu ukazując mroczne niebo z milionem gwiazd w tle. W pewnym momencie obraz przesłonił dziób wahadłowca kosmicznego. Powyżej czarnej farby tuż pod kokpitem pilotów widniała nazwa: „Enterprise”.
- Mój Habitat! – chomik zapiał z zachwytu i w tym momencie zmienił się w promień światła, który wystrzelił trafiając wprost w kadłub wahadłowca. Otwarty portal zaczął się kurczyć, aż zniknął całkowicie. Dopiero po chwili się zorientowałem, że mój ulubiony futrzak trzymał łapką treść zaklęcia, które zniknęło wraz z nim.
Gegin powrócił do swoich. Straciłem Sebastiana, jednego z najlepszych kumpli, jakiego tylko w życiu miałem. Zrezygnowany zamknąłem jego garaż i stanąłem przy autku mojej narzeczonej.
- Ale miałam porąbany sen. – Marlena zaczęła przecierać oczy. – A co my tu robimy?
Musiałem improwizować.
- Kochanie, jechałaś do mnie i zasnęłaś na poboczu na obrzeżach miasta. Całe szczęście, że zauważył cię przejeżdżający obok Artur, a potem to już była tylko kwestia jednego telefonu do mnie… a spałaś jak zabita. - zełgałem. – Obydwoje jesteśmy zmęczeni. Jedźmy może do domu.
- Masz rację. – przyznała skołowana poprawiając włosy. – To pisanie pracy dyplomowej po nocach mnie wykańcza i naprawdę czuję się padnięta. Należy się nam odrobina odpoczynku. Kurczę, czego mnie tak okrutnie palec boli? Jakby mnie kto ugryzł…?
Wsiadłem do samochodu i ruszyliśmy niespiesznie w kierunku centrum. Nie groziły nam już żadne czarne wiry.

* * *

24.09.2009, środek nocy, Gliwice, Polska
Ze snu wybił mnie dzwonek telefonu. Udało mi się dopaść do słuchawki, zanim obudziła się Marlena. Niemniej, to musiało być coś ważnego, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie dzwoni do kogokolwiek w samym środku nocy.
- Słucham. – ziewnąłem do słuchawki.
- Gumołni, juwgo kolfro miste Sebastijan. – zaszczebiotał głosik. – łilje akse desiarś?
Nic nie zrozumiałem, dotarło do mnie tylko imię „Sebastian”. O raju! Sebastian się odnalazł!
- Akse, akse! – odparłem podniecony mając nadzieję, że mój murzyński jest równie dobry, jak angielski pani telefonistki.
Po chwili usłyszałem znajomy głos:
- Hej, superhiroł! – wyłowiłem z setki trzasków na linii.
- Stary, jak ja się cieszę, że cię słyszę! Po prostu pojęcia nie masz! – nie mogłem opanować entuzjazmu. – Strasznie trzeszczy; skąd dzwonisz?
Szum na linii się powtórzył.
- Nie wiem! – ryczał mój rozmówca. – Ale tu jest gorzej, niż w Sosnowcu! Wódka śmierdzi, dziewczyny mikre i płaskie, a na dodatek...
Ponownie trzaski.
- Gdzie jesteś? – ponowiłem pytanie kucając przy szafce z telefonem.
Chwila ciszy.
- Mówi ci coś nazwa ?anksimunk? – padło pytanie.
Automatycznie próbowałem to dopasować do jakiejkolwiek znanej mi nazwy geograficznej, ale za chińskiego Boga nic mi nie wychodziło.
- Bardziej szczegółowo? – poprosiłem.
- A co to jest Kwang-Tung?
Siadłem z wrażenia.
- Stary, to w Chinach! Prowincja, taki odpowiednik naszego województwa, tylko dużo większe!
Matko przenajświętsza, ale go zniosło! A może i dobrze, że wylądował z powrotem na Ziemi? Przecież równie dobrze mógł być to Mars, albo Ganimedes.
W słuchawce coś zatrzeszczało.
- Nie słyszałem! – wrzasnąłem chyba o jeden ton za głośno. Moja ukochana mruknęła coś przez sen i obróciła się z gracją na drugi bok.
- Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytałem serię trzasków.
- Ratuj mnie, do cholery! Ratuj! Nawet nie masz pojęcia, co oni dodają do fastfoodów! – to już słyszałem całkiem wyraźnie. Sebastian darł się chyba na całe gardło tak, że słychać do było od Pekinu aż po Hindukusz. – Ratuj mnie, cholera! Raaaaaaaaaaaatuuuuuuuj!!!

* * *

EPILOG:
12.02.2032, lądownik marsjański „Phoenix”, własność NASA,
248 dzień podróży na Marsa

Rozległ się głośny huk, po czym powietrze przeciął ostry syk uciekającego powietrza. Światła przygasły, śluza do modułu Beta zatrzasnęła się z głuchym szczękiem. Automat uruchomił oświetlenie awaryjne. Wybudzony ze snu Scott dopłynął przez przestrzeń sterówki do Parkera.
- Zderzyliśmy się z jakimś obiektem!
- Uszkodzenia? – rzucił zajmując miejsce w fotelu.
- Zbieram dane. – burknął astronauta. – Shit, moduł Beta odcięty na dobre!
- Systemy?
- Testuję. – Parker kontynuował wpisywanie rozkazów z terminalu ręcznego.
Scotty przez chwilę manipulował przy klawiaturze.
- Zobaczmy, czy obiekt, który w nas walnął, był duży… włączam kamery zewnętrzne…
Obraz na monitorze przesuwał się powoli ukazując całą przestrzeń ponad statkiem.
- Gdzie on jest, do ciężkiej migreny!
Tymczasem Parker wskazał na rząd cyferek na swoim ekranie.
- Nie jest tak źle. – zauważył bez entuzjazmu. – Czeka nas, niestety, naprawa. Daj zbliżenie na uszkodzoną powłokę „Phoenixa”.
Obraz powoli przesuwał się, aż w polu widzenia ukazał się kadłub statku.
- W mordę chomika! – zaklął szpetnie Scott. – Wbił się nam w kadłub!
- Niemożliwe! – wydusił drugi z kosmonautów. – Musimy powiadomić centralę!
Dowódca misji złapał za mikrofon i włączył nadajnik.
- Huston, tu USSS „Phoenix”. Powtarzam, tu USSS „Phoenix”. Huston, mamy problem: zderzyliśmy się z dryfującym na orbicie Marsa metalowym, ulicznym kubłem na śmieci…
Profil
PW Email Cytuj
Szamanka 
Wysłany: Sro Sty 27, 2010 22:41     



Zaproszone osoby: 2
Imię: Beti( dla znajomych)
Dołączyła: 22 Lip 2005
Skąd: kiedys Gliwice
Moj ulubieniec sie pojawil :)
Profil
PW Email Cytuj
plusz0wy 
Wysłany: Sro Sty 27, 2010 23:59     



Imię: Grzesiek
Dołączył: 12 Sie 2009
Skąd: skądęsatąra
Dłłłłłłłłłłuuuuuuuuuuuuuuuuuuggggiii pościk :rotfl:
Profil
PW Email Cytuj
Nyhariel 
Wysłany: Czw Sty 28, 2010 07:04     



Dołączył: 25 Wrz 2006
Skąd: Gliwice
Beti, czy myślałaś o gadającym chomiku? Bo ja nigdzie nie wychodziłem; po prostu nie było z czym się odzywać. Pościk może i długi, ale chyba warto załapać tę odrobinę pozytywnej energii z usmiechu, jaki on wywołuje.

P.S.: uważajcie na chrakterystyczne zawirowania powietrza ... cokolwiek to nie znaczy, yeah-yeeee!
Profil
PW Email Cytuj
trunks 
Wysłany: Czw Sty 28, 2010 07:46     



Imię: Jakub Piotr Aleksander :]
Dołączył: 24 Maj 2005
Skąd: z nienacka
Nyhariel napisał/a:
uważajcie na chrakterystyczne zawirowania powietrza

dzisiaj bardzo silny wiater ;)
Profil
PW Email Cytuj
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Themes: junFresh & Silk icon

Akcje Charytatywne - Pomogliśmy

Zbiórka dla Domu Dziecka nr 3 w Gliwicach

Sprzęt dla Kliniki Patologii Noworodka w Zabrzu

Zbiórka dla Domu Samotnej Matki w Gliwicach

Zbiórka dla Hospicjum w Gliwicach






Ważne wydarzenia

I Urodziny Forum
II Urodziny Forum
III Urodziny Forum
IV Urodziny Forum
V Urodziny Forum


Jestem w Katalogu Ciekawych Stron - Zapraszamy!
Wyróżnienia
ForumGliwice.com - GWIAZDOR


Objeliśmy patronat Medialny nad:

- Adriatic Express 2006
- Gliwickie Spotkania Dobrych Dusz 2006
- II Gliwicki Piknik Lotniczy 2006
- Biotechnology - the next GENEration 2007
- WOŚP-Gliwice 2008